ALBUM TYGODNIA: Lostbone - Ominous

Wraz z nową płytą Lostbone wkraczamy na zmienię niczyją. Bo zespoły pokroju warszawskiego ansamblu zaludniają tereny, które z punktu widzenia krajowego maniaka są wielce podejrzane. Nie wiadomo, czy Lostbone to jeszcze deathcore, czy może metalcore a może już death metal? Ta nieokreśloność stylistyczna jeszcze bardziej pobudza moją wyobraźnię i na własny tudzież szanownych czytelników użytek nazwę muzykę, jaką znajdziemy na „Ominous”  techno – thrashcorem. Okrutne, prawda?


Można wymyślać niestworzone rzeczy na temat muzyki warszawiaków, można udawać wielkich znawców, ja jednak stwierdzę rzecz banalną – Lostbone to zespół, który wie, co chce grać i dodatkowo potrafi to zrealizować w 100%. Nowa płyta grupy to przykład  cholernie konsekwentnego, tak precyzyjnego, że aż odhumanizowanego dążenia do perfekcji. Wszystko brzmi jak maszyna, odmierzająca kolejne, poszarpane takty. Słychać wielką miłość Lostbone do szybkiego grania i nowoczesnego techno metalu. Pierwsza słabość to oczywiście szybkie tempa i blasty, które w słusznej ilości  (i różnych odmianach – co ważne…) znajdziemy na płycie – od wstawek w poszczególnych numerach (świetny rozruch w postaci „Destroy What Destroys You”) do niemal punkowego, 46 – sekundowego „Te Odio”, gdzie zespół chyba świadomie powraca do korzeni.

Druga miłość słyszalna jest już w „An Eye for an Eye”, gdzie „meshugowate” patenty rytmiczne mieszają się z precyzją i niezwykłą dyscypliną grania. To właśnie owa dyscyplina decyduje, że słuchając muzyki czuję się troszkę jak na musztrze – stoimy na baczność, nie ma miejsca na pomyłkę, czy niepotrzebny dźwięk. Taka mało – rock’n’roll’owa postawa zapewne nie każdemu może się podobać, wydaje mi się jednak, że owo bardzo sterylne i wygimnastykowane granie idealnie do Lostbone pasuje. Dzięki temu możemy delektować się każdym dźwiękiem, szczególną uwagę zwracając na rewelacyjne zgranie gitarzysty i pałkera („Sanity Insane”) czy sprawne łamanie rytmów („Temptations”, „Eclipse” czy „Under One Hate”). Zespół potrafi też zmienić nieoczekiwanie nastrój, wprowadzając odmienną narrację wokalną, która wpływa na dramaturgię utworu – tu należy zwrócić uwagę na nietypowy dla tego materiału „Bleed the Scars” z wpadającym w ucho, piosenkowym charakterem i wciągającym refrenem (gościnnie Robert Gajewski z Carnala).

Wprawdzie, jak już wspomniałem, zespół nie gra muzyki spontanicznej, jednak ten brak (jeśli dla kogoś jest to brak…) nadrabia całą masą pomysłów i plastycznymi, rasowymi riffami. Nie jest to muzyka oryginalna, bo Lostbone bazuje na sprawdzonych pomysłach, które szlifuje, podkręca agresją i cementuje mocnym, klarownym brzmieniem (ukłony w stronę Malty i Heinricha…). Trzeci album pokazuje, że warto szlifować latami formę – kondycji i sprawności warszawiakom nikt nie może domówić. I w tym przypadku – nawet jeśli przyjąć, że grupa, zamiast szukać nowości, skupiła się na stworzeniu dźwiękowej maszyny śmierci – należy się muzykom duży ukłon i jeszcze większa wódka, bo budzą za sprawą „Ominous” duży respekt.

Arek Lerch