LOSTBONE – elektroniczny disco – metal

Jeśli chcecie doświadczyć muzyki tak bolesnej niczym cięcie skalpelem, „Ominous”, nowa, trzecia płyta warszawskiej kapeli może służyć jako dźwiękowy substytut tej auto-erotycznej zabawy. Od pierwszych dźwięków ekipa wskakuje na najwyższe obroty, bratając się z death metalem, grindem i potężnym, miażdżącym groovem, który działa jak brat bliźniak viagry, pobudzając to i owo. W poniższym wywiadzie Przemas ujawnia inne okoliczności powstania „Ominous”, potwierdzając tym samym, że zbrodniczy zamach na narządy słuchowe (płciowe?) młodzieży był jak najbardziej  cyniczną premedytacją.


Jako, że to pierwszy wywiad dla Violence Online, zechciejcie w kilku zdaniach opisać najważniejsze fakty i wydarzenia, które ukształtowały dzisiejszy Lostbone?

Przemas: Według mnie wszystko co było, doprowadziło nas do tego co jest teraz, więc każdy nawet malutki kroczek był istotny. Najważniejsze fakty to oczywiście wszystkie wydawnictwa. Z innych rzeczy wymieniłbym napewno moment, w którym powstał obecny skład, co odbyło się dwuetapowo, ponieważ najpierw dołączył Janek, a jakoś pół roku później Michał i Barton. Od tego momentu wszystko zaczęło do siebie pasować i bardzo się cieszę, że po tych kilku latach nie tylko cały czas ze sobą gramy, ale też jesteśmy kumplami. Z innych rzeczy dodałbym jeszcze trasę z Corruption i Carnal w 2010 roku, ze względu na to, że po raz pierwszy zagralismy tyle koncertów dzień po dniu, a nie weekendowo. To naprawdę dobrze zrobiło w temacie zgrania i scementowania zespołu. Z medialnego punktu widzenia występ przed Cavalera Conspiracy pomógł nam zaistnieć w świadomości nowej grupy osób i ogólnie współpraca z takimi organizatorami koncertów jak Live Nation, czy klub Stodoła dała nam sporo fajnej promocji.

Interesuje mnie Wasza pierwsza płyta, bo przyznam się z zażenowaniem, że kompletnie nic o niej nie wiem…

Przemas: Żenujące… (śmiech…) Po pierwsze od dwóch lat jest wyprzedana na CD i jest obecnie dostępna jedynie w wersji elektronicznej, w naszym sklepie internetowym. Powstała w całkowicie innym składzie, z którego zostałem tylko ja. Natomiast w chwili, gdy się ukazała grał już z nami Janek. Cały czas jestem z tej płyty bardzo zadowolony, bo była dokładnie taka, jaka chciałem aby była. Głównym założeniem materiału było, że ma być szybki, ciężki, maksymalnie brutalny i prosty aranżacyjnie. Mieliśmy totalną zajawkę z tworzenia 1-2 minutowych numerów opartych na jednym, czy dwóch riffach. To miał być strzał od początku do końca,” wyżywka” i tak właśnie jest.

W zasadzie, jak zresztą napisałem w recenzji, nie jestem w stanie określić Waszej, że tak to ujmę, przynależności – czy utożsamiacie się ze sceną hard core, czy raczej z metalem, a jeśli tak, to jaka jest koegzystencja z liczna bracią metalową?

Przemas: Tworzymy taką muzykę, jaka w nas siedzi, jaką czujemy i jaka sprawia nam frajdę, bez względu na to, do jakiej szyfladki pasuje. Lostbone powstał z potrzeby grania szybkiej, ciężkiej i maksymalnie żywiołowej muzyki i jeśli raz bliżej jej do HC, a raz do thrash, czy death metalu – OK! Z tą przynależnością od początku są dwie strony. Z jednej zróżnicowanie stylistyczne pozwala nam grać koncerty w najróżniejszych konfiguracjach stylistycznych i trafiać do publiki. Z drugiej strony bardziej ortodoksyjni fani konkretnych gatunków raczej mają z nami problem. Wiesz – dla hardcore’owców jesteśmy zbyt metalowi, a dla metalowców zbyt hardcore’owi. Ale wewnątrz zespołu to nie jest dla nas temat; trzeba grać to, co się czuje. Inaczej nie widzę sensu, aby to robić.

Jak w ogóle jest z tą warszawską, scenową braterką – macie zaprzyjaźnione zespoły, z którymi razem organizujecie koncerty i wyjazdy?

Przemas: Jasne. Ale to nie ogranicza się do Warszawy. Kumplujemy się z wieloma zespołami z różnych rejonów Polski i udaje nam się co jakiś czas coś razem zagrać. Ale żeby było też o Warszawie – to w marcu i kwietniu rzuszamy w trasę, która obejmie czternaście miast, razem z Hedfirst i Made Of Hate, z którymi znamy się od lat.

W recenzji użyłem wobec Waszej muzy określenia „techno thrash core”. Co o tym sądzicie? Trafnie, czy raczej głupio? A jeśli głupio, to jak  sami opisujecie swoją muzykę? Czy technika jest dla was wartością samą w sobie czy dobrem dodanym na przestrzeni lat pracy?

Przemas: Pewnie połowa czytających recenzję zrozumie, że gramy jakiś elektroniczny disco-metal (śmiech…). U mnie to chyba też pierwsze skojarzenie dla słowa „techno”, ale to jest właśnie zajebiste, że każdy może odbierać muzykę na swój sposób, bo budzi w nim takie a nie inne skojarzenia i odczucia. My nie analizujemy raczej zbytnio naszej przynależności stylistycznej. Zaskoczyłeś mnie trochę tym akcentowaniem techniki. Ja zawsze odbierałem naszą muzykę, jako nastawioną na żywioł, energię, niż na techniczną ekwilibrystykę. Oczywiście bez odpowiedniej techniki i umiejętności nie da rady, ale dla mnie technika to narzędzie, które jest potrzebne do grania takiej muzyki, jaką chce się grać, a nie cel sam w sobie. Jestem wielkim fanem rytmicznego grania na gitarze, więc jest dla mnie naturalne, że jeśli nasza muzyka opiera się na takich, a nie innych zagrywkach, to byłoby niegłupio umieć je zagrać. Co do tego, jak my postrzegamy naszą muzę – to po prostu wypadkowa tego, co najbardziej nam się podoba. Dla mnie to zestawienie elementów thrash i death metalu z hardcore’em. I wydaje mi się, że są to zarazem dość określone ramy, a jednocześnie pozwalające na dużą różnorodność i nienagrywanie w koło tej samej płyty.

Wyjściem z cienia dla Lostbone był zapewne krążek „Severance” Jak z dzisiejszej perspektywy oceniacie ten okres – udało się (pod względem promocyjnym chociażby…) wycisnąć z niego maksimum, czy coś byście dzisiaj poprawili?

Przemas: Dla mnie to były najlepsze dwa lata w moim graniu i mam nadzieję, że ta tendencja się utrzyma. Koledzy chyba podzielają mój optymizm w kwestii tego, jak ten zespół się rozwija. Dla mnie jest ważne, że bez względu na jego tempo, jest ciągły progres. Wydaje mi się, że udało nam się bardzo dobrze wykorzystać ten okres i dobre przyjęcie z jakim spotkał się „Severance”. Zresztą w zasadzie nie mieliśmy przerwy i płynnie przeszliśmy do promocji „Ominous”. Pewnie moglibyśmy jeszcze jakiś czas pojechać na „Severance”, ale za bardzo się w nas gotuje i zawsze chwilę po zamknięciu płyty pojawiają się nowe pomysły. Zresztą teraz też już obwąchujemy powoli nowe riffy.

Jakie są zasadnicze różnice miedzy poprzednim krążkiem  a „Ominous”?

Przemas: Pewnie każdy wskaże inne, dla mnie „Ominous” jest bardziej zróżnicowany, ma z jednej strony więcej totalnie szybkich momentów, a z drugiej nagraliśmy najwolniejsze numery w naszym dorobku. Jest też więcej groove’u. „Severance”, pomimo, że numery miały dużo zmian temp i rytmów, był płytą, która pędziła od początku do końca. „Ominous” ma więcej przestrzeni, ale to wcale nie znaczy, że to spokojniejszy album. Udało nam się chyba również ukręcić masywniejsze i pełniejsze brzmienie.

Na nowej płycie, przynajmniej w moim odczuciu, polaryzacja występuje między riffem a połamanymi podziałami rytmicznymi. Jak wygląda zatem komponowanie muzyki – najpierw jest pomysł na rytm czy riff?

Przemas: Nie ma jednej drogi. Ponieważ gramy muzykę gitarową, siłą rzeczy większość numerów wychodzi od riffów, które przynoszę. Tak więc często przedstawiam zalążek numeru, po czym słyszę od kolegów jakie to beznadziejne i koniec tematu (śmiech…). Czasem jest to jeden riff, czasem już część aranżacji i razem zaczynamy to ogrywać i rozwijać. Na tym etapie jest to praca w pełni zespołowa, czasem Janek coś sugeruje, czasem Michał, a czasem Barton nuci, co by mu dalej pasowało. Czasami jednak jest odwrotnie i numer powstaje od jakiegoś zaimprowizowanego motywu na bębnach, czy po prostu coś nam się niechcący zagra i okazuje się być tym właściwym. Wiesz, nieważne jest w jaki sposób dojdziesz do celu, ważne żeby go osiągnąć. Nie widzę sensu ani się sztucznie na tym polu ograniczać, ani też zmuszać do jakichś udziwnień. Punktem wyjścia dla numeru może być gitara, ale może być też pomysł na linię wokalu, czy tekst, tytuł lub jak w przypadku numeru tytułowego „Severance” filmowe intro.

W przypadku muzyki jaką gracie, mam zawsze problem ze stroną tzw. liryczną  – czy jest to dla was ważny element, macie jakieś konkretne przesłanie, czy raczej nie jest to najważniejsza rzecz?

Przemas: Jako, że ja odpowiadam za teksty, to jest to dla mnie jak najbardziej ważne. To są nierozerwalne elementy, które wzajemnie się uzupełniają i dopiero razem tworzą całość. Chciałbym, aby teksty pobudzały do przemyśleń, lub pomagały wyładować negatywne emocje. Nie jesteśmy zespołem, który komukolwiek chce mówić jak ma żyć i który będzie komukolwiek moralizował i się napinał. Teksty są jakimś odbiciem naszych poglądów, przemyśleń, czasami oczywiście są nieco przekoloryzowane, żeby zwrócić uwagę nadany problem. Jeśli ktoś ma ochotę się w nie zagłębiać, super i mam nadzieję, że znajdzie swoją interpretację.

W porównaniu z poprzednią płytą, najnowsze dzieło pokazuje jeszcze bardziej wasze fascynacje death metalem, blastami z jednej strony a z drugiej potężnym groove. Co wygrywa, w waszym odczuciu?

Przemas: Wydaje mi się, że te elementy dobrze się uzupełniają. Dzięki wolniejszym i cięższym fragmentom, te szybkie bardziej walą po głowie i odwrotnie, po gęstych partiach zwolnienia są jeszcze bardziej odczuwalne. Cieszę się, jeśli też tak to odbierasz, bo chcieliśmy nagrać album, na którym te elementy będą się przeplatać i uzupełniać.

Kawałkiem, który wyróżnia się z całkiem równego zestawu jest utwór „Bleed The Scars” Skąd pomysł i dlaczego różni się od pozostałych kawałków? Czy zaproszenie Roberta Gajewskiego zmieniło jego charakter?

Przemas: Ten numer od początku był inny. Jeśli dobrze pamiętam to w 90% powstał z improwizacji na próbach. Chcieliśmy, żeby na tej płycie były takie trochę inne momenty, odskocznie. Gdy powstała muzyka zaczęliśmy się zastanawiać jak ugryźć wokale. Przez chwilę rozważaliśmy pozostawienie go bez regularnych wokali, jedynie z dodatkiem sampli, czy recytacji. Zaproszenie Roberta było moim pomysłem. Gdy Barton zaproponował udział Filipa i Kroto w „Choose Or Be Chosen” zapaliła się lampka, że do tego numeru wokal Roberta może być właśnie tym, czego nam potrzeba. Posłuchał numeru, odwiedził nas na kliku próbach i okazało się, że pasuje.

Pozostając w kwestii gości – jak wyglądała przygoda z gościnnym udziałem pana Shiro z L’Esprit Du Clan? Słyszał całą płytę i wybrał sobie kawałek, czy też wysłaliście mu konkretny numer? Długo musieliście negocjować czy wszystko odbyło się bez problemu?

Przemas: Shiro był pierwszą osobą, jaką postanowiliśmy zaprosić do udziału w nagraniu nowej płyty, gdy zdecydowaliśmy się w ogóle mieć gości. Mieliśmy przyjemność grać kilka koncertów z L’ Esprit du Clan jakiś czas temu. Wypiliśmy kilka piw, Francuzi okazali się być bardzo sympatycznymi ludźmi i jakiś kontakt pozostał. Zadzwoniłem do niego na samym początku prac nad materiałem, zapytałem czy w ogóle byłby zainteresowany. Powiedział, że tak, jeśli oczywiście jemu spodoba się muzyka, a nam jego propozycja wokalu. Potem minęło kilka miesięcy i gdy mieliśmy już wszystkie utwory, „Eclipse” wydawał się najbardziej odpowiedni. Wysłałem mu surową zgrywkę ze studia i tekst, odpisał że numer mu pasuje i podoba mu się kierunek w jakim poszliśmy. Dwa czy trzy tygodnie później przysłał nam swoje partie. Całą płytę usłyszał dopiero niedawno, jak dostał gotowe CD. Ogólnie było bardzo na luzie, nie było żadnego negocjowania, był bardzo otwarty na nasze propozycje, a my z kolei daliśmy mu wolną rękę. LDC będą w kwietniu w Polsce i mieliśmy nadzieję na wspólne sztuki, jednak okazuje się, że wtedy my mamy już potwierdzoną trasę.

Płytę nagrywał i szlifował tandem Malta – Heinrich. Jaki był ich udział. Typowe, inżynierowanie, czy też w jakimś sensie wpłynęli na wasze kawałki i pomogli coś uporządkować, jak to jest w zwyczaju na zachodzie. Daliście im wolną rękę, czy „wisieliście na ramieniu”?

Przemas: Nie mieli wpływu na aranżacje numerów jako takie, mieli jednak bardzo duży wpływ na brzmienie i na niektóre partie poszczególnych instrumentów. Malta był odpowiedzialny za brzmienie bębnów i pomógł nam znaleźć optymalny strój, jak również nie zgubić go po drodze. Z kolei Filip wymęczył Michała, jak również jest odpowiedzialny za finalne brzmienie i miks całości. Muszę podkreślić, że bardzo dobrze pracuje się z kimś, o takim podejściu jak jego. Nie raz i nie dwa spędziliśmy w studiu kilkanaście godzin, po czym wracałem do domu po północy, a o piątej nad razem dostawałem od niego maila z kolejną wersją miksu. Dzięki niemu dość mocno kombinowaliśmy nad brzmieniem i kilka razy dość radykalnie je zmienialiśmy. Filip bardzo dobrze rozumiał o jaki efekt nam chodzi, tak więc w finalnej fazie miksu staraliśmy się już nie zaprzątać mu głowy swoją obecnością, na ile tylko nasze marudzenie nie było niezbędne. Heinrich miał też zasadniczy udział w powstaniu wszystkich „efektów specjalnych” i smaczków na płycie.

Skoro przy studiu jesteśmy – coś na temat waszych doświadczeń z  nagrywaniem – jak – analogowo, czy cyfrowo? Spontan, czy mozolna dłubanina. Jesteście szczególarzami?

Przemas: Nagrywaliśmy cyfrowo, jednak z użyciem całej masy analogowego sprzętu, którego nie jestem w stanie wymienić. Zainteresowanych odsyłam na stronę Sound Division Studio. W dzisiejszych czasach nagrywanie na taśmę jest już dość trudno osiągalne, szczególnie ze względu na koszty. I choć byłoby to na pewno ciekawe doświadczenie, to nie uważam żeby w przypadku Lostbone było szczególnie potrzebne. Dlaczego nie korzystać z dobrodziejstw techniki? Natomiast zdecydowanie jesteśmy fanami żywego brzmienia. To był jeden z dwóch głównych powodów wyboru Sound Division, czyli zestaw analogowych klocków, które pozwalają osiągnąć efekty na innym poziomie, niż tylko przy użyciu plug-inów. Drugim powodem byli oczywiście Heinrich i Malta. Dodatkowym plusem było to, że mieliśmy studio rzut beretem od naszych domów. No – powiedzmy, że trzech z nas. A co do szczególarstwa, to każdy z nas zwraca uwagę na nieco inne rzeczy, dzięki czemu finalnie zazwyczaj wszystko się zgadza, a zarazem nie musimy sobie nawzajem siedzieć na głowach, bo każdy robi swoje na swoim poletku.

W recenzji napisałem, że Wasza muzyka jest wręcz odhumanizowana i strasznie sterylna. Tak miało być, czy uważacie, że jest w niej ten „rock’n’roll”?

Przemas: Rock’n’roll jest na koncertach. Dla mnie to jest naprawdę żywa muzyka, nawet jeśli jest tak rytmicznie i punktowo skonstruowana, to jest jak najbardziej grana przez nasze mięsne kończyny, a nie maszyny. Nie wydawała mi się również nigdy zbyt sterylna, szczególnie że wiem ile „brudu” pozostawiliśmy w studiu. Wiesz, dla mnie sterylność to Fear Factory, Soilwork, Divine Heresy, zespoły z bardzo syntetycznym brzmieniem. My przy nich jesteśmy brudni, krzywi i brzydcy, że hej (śmiech…).

Po premierze następuje okres weryfikacji dzieła każdego artysty. Jak to będzie wyglądało w Waszym przypadku – koncerty, teledyski itp.? Jakie macie plany?

Przemas: Koncerty są istotą naszego zespołu, tak więc mam nadzieję, że będzie ich przynajmniej tak dużo jak do tej pory. Dwa czy trzy nowe numery ogrywaliśmy już na żywo od jakiegoś czasu i mogę chyba uczciwie powiedzieć, że się sprawdzają. Zresztą z okazji premiery „Ominous” zagraliśmy trzy koncerty, w tym główny w Hard Rock Cafe w Warszawie. Na marzec i kwiecień mamy już zabookowaną trasę. Jak już wspominałem, zagramy w sumie czternaście sztuk razem z Hedfirst i Made Of Hate. Kolejna tura, jak sądzę, będzie zwyczajowo na jesieni. Mamy już pierwszy klip, do utworu „An Eye For An Eye” zarejestrowany podczas koncertu w klubie Stodoła. Obecnie pracujemy nad kolejnym, tak więc dzieje się sporo!

I na koniec pytanie z innej bajki – podpisujecie się pod ACTA czy jesteście przeciwko?

Przemas: Wolę inne bajki, ostatnio np. „Pingwiny z Madagaskaru” (śmiech…).

Rozmawiał Arek Lerch