Cavalera Conspiracy w Stodole
Czwartek, 16 czerwca 2011 roku
Idąc do Stodoły na koncert Cavalera Conspiracy i Lostbone nie nastawiałam się na tłumy w klubie. Propozycja kupna biletu na Sonisphere i otrzymania w prezencie darmowego wjazdu na CC od razu sugerowała, że ten koncert to niewypał. Nie wiem czy to kwestia słabej promocji, czy może tego, że Max już dawno się wypalił artystycznie i większość ludzi uznała, że właściwie czy przyjedzie z Soulfly'em czy z CC, to i tak przez połowę setu będą grali covery Sepultury. Jakkolwiek by nie było, frekwencja nie dopisała. Na moje oko było maksimum 400 osób. Co ciekawe, nie było żadnego opóźnienia, co niestety jest rzadkością, jeśli chodzi o koncerty w Polsce.
Koncert otworzyła warszawska, dobrze mi znana kapela Lostbone. Jeszcze nie miałam okazji widzieć ich na scenie większego klubu, ale jak na debiut wypadli bardzo dobrze. Kapela udowodniła, że mała scena w Progresji, czy Index to nie są miejsca dla nich. Doskonale widać było, że świetnie czują się na deskach Stodoły. Barton to naprawdę charyzmatyczny wokalista i można śmiało powiedzieć, że niejeden undergroundowy zespół mógłby się od niego uczyć, jak porwać publikę. Janek ma bardzo fajny, miękki styl grania na perkusji, choć w zasadzie, w prawie każdym numerze serwuje blasty i szybką stopę. Chłopaki mają nieźle opanowany ruch sceniczny, aczkolwiek odniosłam wrażenie, że Michał (basista) nie ma aż takiej energii jak jego koledzy. Muzyka Lostbone to mieszanka thrash’u oraz elementów hardcore'u a'la Hatebreed. Na koncercie nie zabrakło coveru „Rise Or Die” autorstwa Born From Pain, a także kawałka „Severance”, do którego członkowie Lostbone niedawno wypuścili klip. Uważam jednak, że najmocniejszym punktem występu Warszawiaków były dwa numery – „Paytime” oraz „Blinded Crawling” z groove’owym polotem. To, co usłyszeliśmy dziś w Stodole w wykonaniu Lostbone to spójna, konsekwentna porcja dźwięków, która na pewno zadowoli każdego miłośnika cięższych brzmień. Sądzę jednak, że chłopaki powielają niektóre wcześniej już wykorzystane patenty.
Lostbone, fot. Robert Świderski |
W podobny sposób muszę odnieść się do występu Cavalera Conspiracy. Pierwszy raz widziałam tę formację na żywo i niestety nie zrobiła na mnie rewelacyjnego wrażenia. Widząc dwa razy Soulfly’a spodziewałam się połowy materiału CC oraz połowy coverów. Moje przypuszczenia sprawdziły się i właściwie poczułam się jak bym była na koncercie dwóch różnych kapel, w których grają ci sami muzycy – Cavalery Conspiracy i cover bandu Sepultury.
Kapela zaczęła od numeru „Warlord”, pochodzącego z ostatniej płyty konspirantów „Blunt Force Trauma”. Ciężko powiedzieć, czy to dobry wybór na kawałek otwierający koncert, ale tak naprawdę nie ma to większej różnicy, bo wszystkie tracki CC brzmią bardzo podobnie. Następnie poleciał dwuminutowy „Tortured” z bardzo fajnymi solowymi wstawkami Marca Rizzo, który po raz kolejny udowodnił, że mieści się w czołówce najlepszych metalowych gitarzystów świata. Świetne przygotowanie techniczne, ciekawe solówki, mnóstwo tappingu i wah-wah oraz wyraźnie słyszalne echa inspiracji tragicznie zmarłym Dimebagiem z Pantery. Po „Tortured” usłyszeliśmy z pierwszego longplaya formacji „Inflikted” i „Sanctuary”, poprzedzone nowym numerem „Thrasher”. Ostatnim razem, gdy widziałam Maxa na żywo ,miał o wiele lepszy kontakt z publiką. Było to na koncercie Soulfly w 2009 roku, również w Stodole, gdzie Cavalera założył koszulkę reprezentacji Polski i skandował „Ole, ole, ole, ole! Soulfly! Soulfly!”.
Cavalera Conspiracy, fot. Robert Świderski |
Po pięciu mocnych kawałkach przyszedł czas na „Terrorize” ze spokojnym, groovowym intrem. Zdecydowanie jeden z lepszych numerów tego wieczoru, właśnie dzięki tej chwili oddechu i lekkiej zmianie klimatu z bezkompromisowego łojenia na coś spokojniejszego choćby przez pierwszą minutę. Bracia Cavalera mimo to nie dali odpocząć fanom i zaserwowali pierwszy tego wieczoru cover Sepultury „Refuse/Resist”, a zaraz po nim „Territory”, który został wykrzyczany razem z ludźmi w klubie. Zaraz za klasykami poleciały pierwsze dźwięki „Blunt Force Trauma”, które zakończyli potężnym, wolnym (jak na CC) outrem z pięknymi solóweczkami Marca Rizzo.
Połowa koncertu za nami dlatego nadszedł czas na singlowy „Killing Inside”, bardzo dobry „Ultra-violent”, nudnawy „The Doom Of All Fires” i oczywiście... cover Sepultury „Troops Of Doom”. Punktem zwrotnym gigu był „Black Ark”, w którym gościnnie wystąpił pasierb Maxa, Richie (wokalista w Incite). Jestem pod dużym wrażeniem, bo okazało się, że Richie ma naprawdę mocny, ciekawy wokal, który doskonale nadawałby się do stricte hardcore’owego młucenia (szczerze powiedziawszy, bardziej podoba mi się barwa wokalu Richiego niż Maxa). Brakowało jednak koncertowego outro utrzymanego w klimatach reggae.
I znów bracia uraczyli nas dźwiękami dobrze znanego „Desperate Cry” z repertuaru Sepultury, przechodząc w bardzo dobry numer „Target”, zakończony metalcore’owym outrem. Po nim nastąpił kolejny cover „Wasting Away” formacji Nailbomb, w której Max udzielał się od '93 roku aż do rozwiązania kapeli w '95 . W punkowy klimat wprowadził „Six Pack” autorstwa Black Flag, a po raz kolejny powróciliśmy do korzeni CC, dzięki „Attitude”. Koncert zakończył się sztandarowym kawałkiem „Roots Bloody Roots”, podczas którego cała sala śpiewała hymn Sepultury.
Koncert był przeciętny ze względu na monotonne utwory przemieszane z coverami. W moim odczuciu Max się wypalił. Na siłę komponuje nowe utwory, które de facto brzmią dokładnie tak samo jak te, które słyszymy w repertuarze Soulfly. Odniosłam wrażenie, że niektóre kawałki zostały napisane na zasadzie „byle szybciej”, im większe tempo, tym większa rzeźnia. Może i taki był zamysł, ale przy dwudziestu kilku utworach staje się to męczące.
Marta Kiszko