Szybko, ostro i bezkompromisowo. Tak działa Lostbone w nowym, odświeżonym składzie. Drugi album warszawskiej kapeli udowadnia, że chłopaki nie znaleźli się na scenie przypadkowo. O ile do tej pory można było ich twórczość klasyfikować jako metalcore, teraz pobrzmiewa w niej nieco thrashu, a momentami nawet death metalu. Nie zmieniło się tylko jedno - muzyka kopie w cztery litery z glana numer co najmniej czterdzieści. Nie boicie się zostać lekko poturbowani? Świetnie, w takim razie włączamy "Severance".

Prawdę mówiąc, nie mam się do czego przyczepić. Mogłabym napisać standardowe "na płycie nie ma niczego odkrywczego i przełomowego", ale powiedzcie sami, czy tylko o to w graniu chodzi? W muzyce Lostbone podoba mi się konsekwencja i niszczycielska precyzja. Kwintesencją stylu zespołu na tej płycie jest według mnie kawałek "NFC", czyli No Fucking Compromise. Dobre tempo, zróżnicowane riffy, mocny wokal i duża dawka energii. Nie mogę też nie wspomnieć o utworze tytułowym, który brzmi prawie deathmetalowo i kończącym album "Terrorize". Oba te numery, oprócz tego, że porządnie dają po uszach, spinają album klamrą w postaci fragmentów z filmu "Świt żywych trupów". Mówcie, co chcecie, ale gdyby zombie poruszały się z taką prędkością, jak młócą gitary i perkusja na płycie "Severance", film potrwałby co najwyżej kwadrans.

Mocny, spójny i naprawdę dobrze zagrany album zasługuje co najmniej na siedem punktów. Tyle też dostanie ode mnie Lostbone za "Severance". Czas pokaże, czy następne płyty zespołu przebiją tę magiczną siódemkę.

Na koniec tylko jedno ostrzeżenie: nie słuchajcie tego krążka prowadząc samochód. Mocniejsze nadepnięcie na pedał gazu gwarantowane...

autor: Katarzyna "KTM" Bujas

Subiektywna ocena: 7/10

tutaj od 20.04.2010