Od premiery najnowszego długograja stołecznego Lostbone minęło pół roku i aż nie chce się wierzyć, że to już trzeci. Jak dziś pamiętam pierwszy kontakt z kapelą, za sprawą splitu z wariatami z Terrordome, a potem był kolejny pełny album i kolejny. Najnowsza produkcja Warszawiaków przynosi kilka niewielkich zmian, o których za chwilę, ale w dalszym ciągu niesie ze sobą pozytywny ładunek nieokiełznanej energii.

Lostbone to racjonalna, ułożona i nieco przewidywalna ekipa. Kolejne płyty regularnie co dwa lata, to samo studio, ta sama ekipa realizatorska, jednoczłonowe tytuły i bardzo ascetyczne okładki. Tym razem panowie pozwolili sobie jednak na zmiany. Po pierwsze zmieniło się studio nagraniowe - z Progresji przenieśli się do Sound Division i od razu słychać różnicę. Brzmienie nowej płyty jest jakby bardziej przestrzenne, trochę bardziej „oldschoolowe”, przybrudzone („szwedzkie” ?), ale równie masywne. Na pewno wpływa to na odbiór muzyki i mnie się ono podoba. Gdybym jednak miał wybierać między nim, a tym z poprzedniej płyty, wybieram opcję z „Severance”. Po drugie sama muzyka stała się dojrzalsza, bogatsza i na pewno bardziej zróżnicowana. To jest z pewnością najbardziej dopracowany pod tym względem krążek w dyskografii zespołu. Mieszanie stylistyk, więcej zmian nastroju i więcej technicznego kombinowania. Jak dla mnie bomba!

No a co w programie? Dwanaście soczystych dań z pogranicza thrash/deathcore’a, trochę mocniejszego przyłożenia pod death, szczypta nieodzownego „niu jorku” i kilka eksperymentów. Jednym z nich można określić numer „Bleed The Scars”, chyba najwolniejszy na płycie z melodyjnym refrenem, dziwnym klimatem i gościnnym udziałem Roberta z Carnal. Kolejny eksperyment to króciutki, ale jakże energetyczny i kopiący po uszach „Te Odio” z tekstem w dziwnym języku. Zgaduję, że to hiszpański. Jeśli chodzi o gości, to jest ich na płycie jeszcze kilku. W „Choose Or Be Chosen”, jednym z moich ulubionych obok „An Eye For An Eye”, usłyszeć można niejakiego Frantic Phila z The Sixpounder - gwiazdę pewnego telewizyjnego show (chyba o tym człowieku myślę), a to jeszcze nie wszyscy, ale sprawdźcie najlepiej sami.

Lostbone łoi potężnie, nie robiąc zbytnio przerw na odsapnięcie. Dużo w tym agresji i skumulowanej energii, którą uwalniają bez gry wstępnej, ot tak... na wejście prosto w twarz. W tekstach mocno oberwało się hipokrytom, ludziom nie potrafiącym samodzielnie myśleć, ale też znalazło się miejsce na wyrażenie sprzeciwu wobec przemocy na świecie „Undefined Numbers”, więc tematyka jest przeróżna i lektura tekstów z bookletem w ręku jest bardzo wciągająca. To zdecydowanie bardzo dobra płyta. Zresztą Lostbone nigdy dotąd nie wypuścił bubla. Muzyka i brzmienie na wysokim jak zawsze poziomie. Może odrobinkę bardziej podoba mi się „Severance, ale „Ominous” to płyta bardziej dojrzała, przemyślana i dająca nadzieję, na rozwinięcie tego kierunku w przyszłości.

Atrej: 8.5/10