Ja to jakiś dziwny jestem. Lubię się katować, czuję, iż powoli ujawnia się jakaś moja druga, masochistyczna natura. Co prawda, nie każę mojej pani stąpać w szpilkach po moich jądrach, koledzy nie przypalają mnie papierosami ani nie połykam rozbitego szkła. Ja po prostu chadzam czasem na koncerty, które tak w zasadzie niewiele mnie interesują.
Może przesadziłem trochę z tymi kapelami, które mnie nie interesują, bo z tych czterech zespołów chciałem zobaczyć jeden – Lostbone. Reszta mnie średnio interesowała. Ale zacznijmy od początku.
Całość nazywała się Metalowa Trasa Roku 2012, Nazwa średnio pasowała mi do zawartości, bowiem kapele, które zjawiły się sobotniego wieczoru w Klubie Od Zmierzchu Do Świtu średnio przystawały do mojej definicji metalu. Całą imprezę otwierała kapela lokalna, o której istnieniu wcześniej nie miałem nawet pojęcia. A po gigu Stonegrave nie czuję się bogatszy w żadne doznania. Kapela mówi o sobie, że para się thrash metalem… Cóż, widzę, że pojęcie „thrash metalu” również mam inne niż chłopaki z tej kapeli. Przeciętny set złożony z kawałków zahaczających o metalcore, melodyjny „death metal” – głównie kojarzyło mi się to z Panterą, In Flames i tym podobnym kapelom. W skrócie – nuda. Kapela bardzo ładnie prezentowała się na scenie, odrobili pracę domową i oglądnęli kilka teledysków, dzięki czemu wiedzieli, że jak gra się z gryfem gitary w pozycji pionowej, to ładnie wypada się na zdjęciach… Niestety muzyka w ogóle nie trafiała w moje gusta. Co innego młodzież zgromadzona w Od Zmierzchy Do Świtu. Dzieciarnia próbowała odstawić taki żałosny mosh, że łapał mnie pusty śmiech. Ef, którego to wyciągnąłem na ten koncert, był chyba najstarszą osobą tej nocy, hehe. Ja też plasowałem się wśród seniorów, którym – gdyby dzieciarnia wykazała się choć krztyną kultury – należałoby ustępować miejsc siedzących.
Po zakończonym secie Stonegrave zwinął swój banner a ja zwinąłem swoje dupsko po browara. Ef i Twisted również. Zaopatrzeni w butelki poszliśmy jeszcze zapalić, a potem niespiesznie stawiliśmy się z powrotem na dole, bo oto rozkładała się kolejna kapela. Made Of Hate się zowią, dawniej działali jako Archeon, potem zmenili nazwę, ale niestety nie zmienili swej muzyki na lepszą. Goście prywatnie sprawiali pozytywne wrażenie, ale muzycznie to totalnie nie moja bajka i – szczerze mówiąc – dziwię się, jakim cudem podpisali kontrakt z AFM Records. Nie znam ich dokonań pod obecnym szyldem, jedynie pod starszą nazwą, ale o ile słyszałem na koncercie – muzyka wciąż ta sama. Totalnie przesłodzony metal – lukrowane melodie, kandyzowane solówki, kompozycje obtaczane w grubej warstwie cukru jednak podobały się zgromadzonej publice. Jakim cudem ta kapela zagrała przed Iron Maiden? Nie mam zielonego pojęcia. Gołowąsom się jednak podobało, więc nic mnie do tego. Dorosną, może się im gust polepszy, hehe… A samej publiki zgromadzonej tego wieczoru w Rzeszowie nie chce mi się nawet komentować – syf, kiła i mogiła…
Dla mnie najważniejszym punktem (w zasadzie to jedynym) tego wieczoru był stołeczny Lostbone. Kapela z pierdolnięciem – oj, jakie oni mają jebnięcie. Wokalista Bartek to sceniczny zwierzak, który jeszcze bardziej napędzał tą maszynę do łamania kręgosłupów. Czytelnicy wiedzą, że ja nie lubię „thrashcore’a” – ale akurat Lostbone osobiście mnie rozpierdala. Zespół promuje ich świeżutką płytę „Ominous”, więc oczywiste było, że polecą z niej jakieś numery. I poleciały. Mówię z ręką na moim czarnym serduszku – ta kapela ma większe jaja niż niejeden zespół z brutalniejszej półki. Zagrali może z czterdzieści minut i to był piękny czas dla moich uszu. O dziwo, młodzież ten koncert akurat przestała, jedynie kilka osób udało się pod scenę w celu pomoshowania. Nie pamiętam co Lostbone zagrał konkretnie w czasie tego gigu, ale pod wrażeniem byłem mimo wszystko. I moim zdaniem to właśnie oni powinni być headlinerem całej imprezy.
Ale headlinerem był Hedfirst – kolejna warszawska ekipa. Ich z kolei nie znam całkowicie, ale występ oglądnąłem. Cóż, podobnie jak Lostbone Hedfirst dali energetyczny i mocny show. I ponownie, jedynie parę osób ruszyło pod scenę. A ja po kolejne piwo. I w sumie seria kilku piw skutecznie zatarła mi wspomnienia z końcówki tego wieczoru. Nie żeby film mi się urwał, ale jakoś już taki robiłem się lekko senny, do kibla latałem więcej ergo całości widziałem mniej. Ale z tego co zapamiętałem to Hedfirst wypadli nieźle, choć ich muzyka również nie leży najbliżej mojego gustu. Może więc nie będę się więcej rozpisywać i kończę tą mini – relację.
Zasadniczo najlepiej obroniła się muzyka Lostbone, ale to mnie akurat nie zdziwiło. Ludzi nie było wielu, a ci co byli nie wywarli na mnie pozytywnego wrażenia. Szczerze, to koncert w ogóle nie z moich klimatów, ale jak już napisałem, masochista ze mnie. Ale już za niedługo szykuje się kilka prawdziwie metalowych spędów, więc sobie odbiję, hehe.