Metalownia: "Ominous" jest sporym krokiem na przód od pamiętnego "Severance". Powiedzcie, czym kierowaliście przy tworzeniu materiału, co zmieniliście, na co położyliście nacisk?

Przemas: To oczywiste! Nacisk kładziemy na to, żeby każdy materiał był jak najlepszy pod każdym względem: kompozycji, brzmienia i oprawy graficznej. Kierujemy się zawsze tym co czujemy, nie zmuszamy się do nieczego, chcemy aby każda płyta była inna, ale nie na siłę. Po „Severance” czuliśmy potrzebę jeszcze większego zróżnicowania materiału. Na tamtej płycie numery miały dużo zmian tempa, riffów itd, ale chcieliśmy zrobić bardziej skrajne rzeczy, połączyć momenty jeszcze szybsze, z dużo wolniejszymi. „Severance” pędził od poczatku do końca, na „Ominous” jest więcej powietrza, więcej groove’u, ale też więcej rzeźnickich partii. No i udało nam się wykręcić najmasywniejsze brzmienie jak do tej pory. Tutaj ukłon dla Filipa „Heinricha” Hałuchy i Sound Division Studio w Warszawie!



M.: Ruszyła Metalowa Trasa. Jakie cele sobie zakładacie? Czego będziemy mogli się spodziewać po tych koncertach?

P.: Sex, drugs & rock&roll!!! (śmiech)

Janek: Metalowa Trasa Roku 2012, z udziałem Made Of Hale, Hedfirst oraz naszym, wystartowała 30 marca. Jesteśmy na półmetku - za nami: Krosno, Rzeszów, Puławy, Warszawa, Sandomierz, Skarżysko i Łowicz. Jak na razie zarówno liczebność, jak i odbiór publiki jest dla nas bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Szczególnie, że sezon koncertowy jest w szczycie i konkurencja bardzo duża. Dzięki dla wszystkich, którzy przybyli! W najbliższy piątek ruszamy z kolejną porcją sztuk. Na tapetę idzie Częstochowa, Kraków i Katowice. Koncerty rozplanowaliśmy weekendowo, koncentrując się na poszczególnych rejonach Polski. Założenie trasy jest maksymalnie demokratyczne – kolejność występów rotujemy, by każdy miał szansę zarówno pogwiazdorzyć, jak i spokojnie napić się w barze po koncercie (śmiech).





M.: Jakie są Wasze plany na dalszą przyszłość?

P.: Wiesz, cykle są dość przewidywalne – jak najwięcej koncertów (śmiech). W tej chwili zaczynamy mysleć o jesieni i zimie 2012, chciałbym w tym okresie zrobić drugą turę koncertów, ale jeszcze nie wiem jak to dokładnie może wyglądać. Oprócz tego pracujemy nad nowym klipem, który powinien być gotowy mniej więcej w czerwcu. Ten zespół nie lubi nudy, więc liczę, że bedzie się działo!



M.: Opowiedzcie trochę o materiale zgromadzonym na najnowszym krążku?

P.: Czegoś takiego jeszcze nie słyszeliście! To idealny i niepowtarzalny soundtrack do waszych codziennych zajęć! W zależności od utworu polecamy w trakcie jazdy zatłoczonym autobusem (Destroy What Destroys You), stania w korku (Under One Hate), kłótni z szefem (An Eye For An Eye), seksu z żoną (Te Odio), seksu nie z żoną (Temptations) mszy w kościele (Beware) lub oglądania wiadomości (Sanity Insane)!



M.: Co sprawiło Wam największą trudność podczas komponowania, nagrywania?

P.: Był może z jeden problem w studiu, ale bez tego się nie da. Wiesz co – my zajebiście lubimy grać, tworzyć, nagrywać i każdy etap tego procesu jest przyjemnością i ma swój urok – nawet jeśli czasem są nerwy, zmęczenie i spina. Taka jest kolej rzeczy! To jest metal – musi być ciężko!



M.: Liryki odwołują się do dość oczywistej retoryki. Skąd pomysł, inspiracja?

P.: Z głowy!



M.: Wasza pozycja na polskiej scenie muzycznej staje się coraz pewniejsza; coraz śmielej zdobywacie nowe grupy odbiorcze. Jakie są Wasze refleksje po wielu latach gry?



P.: Trzeba być konsekwentnym i bez względu na wszystko robić swoje. I jeżeli idzie to w parze z muzyką, która trafia do ludzi, to prędzej czy później musi coś z tego być. Można usiąść i biadolić, że „sukces” nie pojawia się z dnia na dzień, można się podlizywać telewizyjnym fabrykom ala wszelkie Idole, ale w takiej muzie, wg mnie jest tylko jedna droga – grać muzykę, którą się czuje, bo jak jesteś szczery, to ludzie to czują i się z tym identyfikują i działać! Ja zawsze postrzegałem Lostbone jako zespół koncertowy i to dla mnie główne pole ataku. Oczywiście trzeba być w mediach, ale wszystko sprowadza się do tego, żeby się spotykać z ludźmi pod sceną i dobrze bawić! Nasza muzyka jest żywa, nie jest wytworem pana realizatora w studiu, owszem – czasem jakaś nutka czy dwie nam ucieknął na koncercie, ale to jest własnie granie na żywo i tak ma być – ma być żywioł! Wiesz, ja mam w głowie tryb Lostbone włączony 24h/7, to nie jest praca, w której odbijasz kartę na zakładzie. Albo tym żyjesz, albo nic z tego nie będzie.

J.: Z tymi „wieloma latami” bym nie przesadzał. Pierwsze muzyczne kroki rzeczywiście stawialiśmy wszyscy ładnych parę lat temu, jeszcze się nie znając, ale Lostbone – szczególnie w obecnym składzie, nie jest formacją bardzo „historyczną”. Tym bardziej jesteśmy dumni z tego, co do tej pory udało się nam osiągnąć. Jakie mamy refleksje? Żeby coś osiągnąć nie wystarczy dobrze grać i mieć fajny materiał. To mozolna praca organizacyjna i promocyjna, często pochłaniająca więcej czasu i wysiłku niż tworzenie materiału i szlifowanie warsztatu. Scena muzyczna, nawet w pozornie „niszowych” obszarach jest już bardzo nasycona.  Jest mnóstwo świetnych kapel. Trzeba walczyć o swoje miejsce na tej scenie i przede wszystkim miejsce w świadomości odbiorców.  Skłonić ich, by wylogowali się z fejsbuka i ruszyli cztery litery na koncert. To naprawdę nie jest takie proste. W Lostbone główny ciężar organizacyjno „menedżerski” spoczywa na barkach Przemasa. Trzeba przyznać, że odwala kawał doskonałej roboty. 

P.: Przepraszam, rozmarzyłem się – o czym było? (śmiech)



M.: Co jest Waszym największym natchnieniem (nie tylko w sferze muzycznej)?

P.: Wywiady (śmiech)!



M.: Osiągnięcie, z którego bylibyście niezwykle dumni?

J.: Z pewnością zdobycie takiej liczby serc i umysłów fanów ciężkich brzmień, która pozwoliłaby nie martwić się o frekwencję na koncertach.

P.: Jeżeli ludzie identyfikują się z twoją muzyką, tekstami i to co robisz wzbudza ich emocje, to jest właśnie to. Pierwsze ofiary już są w naszych łapskach (śmiech)!



M.: Słów kilka do Waszych fanów...

P.: Do zobaczenia!