Dzionek zapowiadał się pięknie. Słoneczko grzało, wiaterek lekko zawiewał – jednym słowem WIOSNA! Aż się z pracy chętniej o szóstej rano wychodziło. W perspektywie miało się wieczorem niezły koncercik, to świat widziało się w znacznie cieplejszych kolorach.

 

Teoretycznie impreza miała się zacząć o 19. Podkreślam – teoretycznie, bo jak każdy wie, 99% wszelakich koncertów zalicza niezłą obsuwę. Jako że nie lubię się spóźniać ani wystawać w kolejkach, przybyłam do klubu trochę po 18. Spodziewałam się niezłej frekwencji, lecz – niestety – trochę się rozczarowałam. Ludku mało było trochę, większość wygrzewała się niczym kocury na słońcu i sączyli napój bogów. Czy niewielka ilość kibiców była kwestią niedoinformowania – nie wnikam. Dodam, w kwestii przypomnienia, że początkowo koncert planowo miał się odbyć w zupełnie innym klubie. Czy to zaważyło na braku większej publiki? Tego już się raczej nigdy nie dowiem. Na bramce, zamiast ochrony, siedział wokalista Lostbone i – zamiennie – pozostali członkowie zarówno Lostbone, jak i Made of Hate.

Jako, że byłam umówiona na wywiad, siedziałam sobie na murku, pogrążona w niesamowicie wciągającej i dowcipnej rozmowie z jednym z panów z zespołu Lostbone, obserwując jednocześnie jak poszczególni muzycy integrują się z przybyłymi tubylcami. Dowiedziałam się wtedy, że dzisiejszy koncert odbędzie się w mocno okrojonym składzie. A cóż to się stało? Ano to, że w dwóch kapelach – Hedfirst oraz Heartattack – nastąpił istny pomór i niektórzy leżeli złożeni niemocą i antybiotykami. No cóż, zdarza się. Przecież nikt nie planuje choroby... 

Minęła 19 i nic się nie działo, większość ludzi wyległa na słońce, w powietrzu unosiła się upajająca woń wszelakiego tytoniu. Minęła 20, kiedy w końcu na scenie pojawił się Made of Hate. Ci nielicznie zgromadzeni ruszyli gremialnie pod scenę. No i się zaczęło. Na początek poleciał „Friend”. Świetny kawałek na rozgrzewkę, energetyczny i mocny. Zdumiała mnie publika. Oni w ogóle nie potrzebowali rozgrzewki! Szaleli pod sceną jak zaprogramowani. Wydaje mi się, że o to właśnie chodzi, taka mała dygresja. 

„Bullet In Your Head” potwierdził świetną dyspozycję warszawskiego składu i mocno nadwerężył wiele karków. Nieliczna publika zachowywała się tak, jakby sama nie zdawała sobie sprawy z tego ilu ich tam jest i szaleli niczym wściekłe stado. MoH cięło dalej, waląc utworami „My Last Breath”, „Pathogen” i „Lock’n’Load”. Nikt nie wyglądał na niezadowolonego. Co więcej, niektórzy bawili się tak dobrze, że można było zobaczyć imprezowicza tańczącego z miotłą (skąd on ją wziął???), co wokalista MoH skwitował wesoło „odnalazł się piąty Beatels!” 

 

 

Gdy rozbrzmiały początkowe riffy kolejnego utworu, gawiedź zawyła niczym stado wilków. Dlaczego? Ze sceny popłynął iście potężny i przepiękny „Queen of the Night” z repertuaru Archeon. A na dobitkę dostaliśmy „False Flag”, „Questions” i „On the Edge”. To, co spodobało mi się najbardziej, to fakt, że zespół miał prawdziwie doskonały kontakt z publiką. Rozmawiali, śmiali się, pełen luz. Obyło się bez zbytniego nadęcia, czego szczerze nie znoszę.

 

 

W oczekiwaniu na zainstalowanie się Lostbone panowie z MoH wykorzystali na bezpośredni kontakt z ludźmi. Korzystając z chwili na papierosa, spędziłam ten czas na naprawdę miłej rozmowie z większością składu dawnego Archeon. Z racji, że ochrona gdzieś wyparowała, siedzieliśmy „na bramce”, komentując dopiero co zakończony występ. Gdy wspomniałam żywiołowe przyjęcie „Queen of the Night”, gitarzysta grupy – Michał – zaśmiał się, że do tej pory zdumiewa go z jakim entuzjazmem ludzie przyjmują ten kawałek (przedstawiony jako cover) ale i jednocześnie sprawia mu to wielką radość.
 

Szczęśliwie stołeczny Lostbone nie kazał na siebie długo czekać. Podobnie jak MoH, uderzyli z grubej rury. Nie dając czasu na ponowne rozgrzanie mięśni, polecieli z „Paytime”, „An Eye For An Eye” poprzez „Bullet You Deserve” i nowością „Temptations”, któraż to nowość ze sceny zabrzmiała równie potężnie jak z krążka. Podobnie mocno i z niezwykłą dla mnie energią zabrzmiał „Choose Or Be Chosen” również pochodzący z najnowszej płyty.

Pokiwałam w zadumie głową. Warto było zapoznać się wcześniej z tym wydawnictwem by móc teraz skonfrontować to ze scenicznym wykonaniem. Wściekły ryk wokalisty przywołał mnie do rzeczywistości. Panowie przeplatali nowości ze starszymi utworami. I tak, w ciągu dalszym popłynęły „Binded Crawling”, „Only Strong Survive”, „Undefined Numbers” oraz “Sanity Insane”. 

 

 

Gdy wokalista Lostbone, Barton, zapowiadał kompozycje „Vultures” i „Severance” znowu rozległo się pełne entuzjazmu wycie, jakby na ten utwór ludzie właśnie specjalnie czekali. Walcząc o utrzymanie sprzętu przy życiu, przeszłam nieco na tyły, aby odetchnąć. Tam w spokoju posłuchałam krótkiego, ale jakże miażdżącego „Te Odio” oraz trzech kończących pieśni – „Voice Of Reason”, „Rise Or Die” i „Under One Hate”, podczas to którego na scenę zostali zaproszenie panowie z Made of Hate.

 

 

 

Gdy scena opustoszała, ludność bynajmniej nie odpłynęła w siną dal. Gro ludzi zasiadła raczyć się płynami alkoholowymi i wspominać, integrując się z muzykami. Czekałam przy bramce na Przemka, który został wytypowany na ofiarę – czytaj do wywiadu, słuchając prawdziwie entuzjastycznych rozmów dotyczących występu obu kapel, komentarzy dotyczących absencji dwóch innych grup oraz... psioczenia na ceny piwa w lokalu. 
 

Cóż by można powiedzieć, aby zakończyć i podsumować? Było po prostu świetnie! Mimo mocno okrojonego składu i niezbyt licznej publiki, ten wieczór uznaję za niezwykle udany. Wytworzył się wspaniały klimat, jakiego nie doświadczyłam na dużo liczniejszych imprezach.

Ludzie się nadal bawili, a ja udałam się by porozmawiać z Przemkiem z Lostbone. Efekt tej rozmowy przeczytacie w dziale „Wywiady”.

Dorota Hajdukiewicz