Lostbone. Zmęczenie jak po udanym seksie

Często zdarza mi się mówić, że najcięższe gatunki metalu, jakich słucham i jakie akceptuję, to thrash metal i heavy metal. Reszta to darcie mordy. Jeśli ktokolwiek kazałby mi odszczekać te słowa, to po przesłuchaniu najnowszej – trzeciej już w dorobku – płyty zespołu Lostbone, zrobiłbym to z największą przyjemnością.

„Ominous”, bo tak się nazywa album, to kawał porządnego i ciężkiego grania, wyprodukowanego na światowym poziomie. Nie będę zagłębiał się w każdy z utworów, bo kiedy włączam tego typu muzykę, to nie po to, aby poruszyła moje serce i każdy dźwięk był balsamem dla mych uszu. Nie. Włączam ją po to, żeby złoiła moje dupsko i zmiażdżyła uszy. Ta miażdży. Zdecydowanie. Jednak mimo tego, że muzyka ta polega głównie na mosiężnych riffach, to mam wrażenie, że tutaj przywiązywano uwagę do każdego detalu, do każdego dźwięku, do każdego uderzenia w perkusję i to się chwali! Nie można doszukać się czegoś przypadkowego. Wszystko jest dokładne przemyślane i tworzy spójną całość.

Najlepsze kawałki? Na pewno „An Eye For An Eye”, a poza tym „Temptations” oraz „Sanity Insane”. Już teraz jestem w stanie dać sobie głowę uciąć (ale nic poza tym), że będą to żelazne pozycje każdej set listy.

I na koniec zupełnie szczerze. Kiedy skończyłem przesłuchiwać tę płytę, to odczuwałem potworne zmęczenie. Ale było to zmęczenie pozytywne - jak po udanym seksie.

Autor:

Łukasz Mróz