Koncerty w warszawskim klubie Piwnica ostatnimi laty odbywają się nader rzadko. Jeszcze kilka lat temu ludzie chętnie przychodzili oglądać podziemne kapele występujące za grosze. Dziś niestety jest inaczej. Nie ważne, kto gra, ludzi jest garstka. Znajomi zespołów stanowią większość zgromadzonych. Smutne, ale prawdziwe. Nie wiem, co się stało na przestrzeni ostatnich lat, ale jest to zatrważające! Ludzie przestają szanować zespoły i muzykę w ogóle. Lepiej iść w kilka osób się nawalić za grosze niż pójść na koncert i posłuchać metalu, który rzekomo się kocha...(a nawalić się można później hehe...).
27 czerwca nie byłem więc zaskoczony, gdy okazało się, że na koncert przyszło koło 20 osób. Wystąpiły dwie szerzej nieznane kapele - Lostbone i Neuronia. Obie zagrały w takim samym składzie - wokal, gitara, bas i perkusja. Koncert zaczął się punktualnie, czyli o 19.30. Na scenę poszło trochę dymu i Lostbone wydobył z siebie pierwsze tchnienie. Poszło całkiem sprawnie, pomijając problemy ze sprzętem. Widać było, że zespół grał jeden ze swoich pierwszych setów na żywo. Co wcale nie znaczy, że było źle. Było ok. Lostbone to zdecydowanie hard core, taki mocno przesiąknięty punkiem i oparty na prostych riffach. Raz były to riffy szybkie i brudne, a raz porządnie przytłumione, z odpowiednim ciężarem. Mnie do całości nie pasował jedynie wokal - dosyć typowy growl. Na domiar złego wszystkie partie zostały wykrzyczane praktycznie tak samo. Nie obeszło się bez coveru. Lostbone sięgnął po jedną z największych gwiazd gatunku - Hatebreed.
Następnie weszli na scenę panowie z Neuronia. Przed wyjściem z domu zdołałem zapoznać się z trzema kawałkami dostępnymi na stronie. Jeden z nich udało mi się nawet rozpoznać na koncercie, był to "Satan's Call". Muzyka Neuronii dla odmiany nie miała raczej wiele wspólnego z hard corem. Aczkolwiek sam nie wiem jak ją zaszufladkować. Na pewno była lekko psychodeliczna, ale nadal można ją śmiało nazwać metalem. Pojawiło się kilka doomowych oraz punkowych akcentów. Dziwne połączenie, ale w miarę ciekawe. Goście zagrali sprawniej niż poprzednicy, ale czegoś temu brakowało. Może mam takie wrażenie dlatego, że gitarzysta nieco odstawał od reszty... Zarówno wyglądem, jak i umiejętnościami. Zagrał nawet kilka znośnych solówek, których w Lostbone nie było wcale. Oni też uraczyli widownię coverem.- "Dom wschodzącego słońca".
Podsumowując koncert był nawet ciekawy. Współczuć można tylko kapelom, które grały dla prawie pustej sali. Oby to się niedługo zmieniło...
Wisien