Taak, ku mojej uciesze chłopaki z Lostbone dotrzymali słowa i powrócili z pełnometrażowym materiałem. Kto uważniej luka na inne portale, ma w pamięci gorące przyjęcie jakie zgotowałem w lecie 2007, Ep-ce tych stołecznych twardzieli, zatytułowanej buńczucznie Time To Rise. Już ta przystawka paliła klasowym death/thrash/corem wszystko co wpadło jej pod kopyta, no a teraz po uzupełnieniu zestawu o sześć kolejnych utworów gotuje znów zagładę, nie tylko dlatego, że pocisków w armacie Lostbone jest w końcu więcej, ale przede wszystkim dlatego, że ich siłę rażenia można już spokojnie przeliczać w kilotonach trotylu
Pierwsze co rzuca się człowiekowi na mózg po odpaleniu Lostbone to wspaniałe, masywne brzmienie, którego mogą pozazdrościć Warszawiakom nawet tzw. najwięksi na rodzimym rynku. W konfrontacji z tym soundem, jestem osaczony, zdeptany i błagam o litość, której jednak nie dostaję. Jeżeli zaś chodzi o kompozycje, to Lostbone nadal nie bawią się w jakieś udziwnienia. Średnia trwania utworów to 2 minuty z kawałkiem, lub częściej bez kawałka, więc jest przede wszystkim niemożebnie szybko, niczym w najlepszej tradycji Reign In Blood Slayer. I to z resztą nie koniec skojarzeń z muzyką Zabójcy. Piecowy Lostbone w przykładowym numerze Pretending The Peace wyrywa takie riffy, że klepie mi się w potylicy szaleńcze pytanie, czy aby na pewno nazywa się on Przemek Łucyan, czy może tak naprawdę jest już samym Kerrym Kingiem? I nie mam tutaj na myśli tego, że człowiek próbuje tutaj bezmyślnie naśladować Wielkiego Rumcajsa, po prostu słychać, że to ta sama szkoła grania, ale co najważniejsze z własnym, oryginalnym szlifem. Brawo, i w sumie na tym opisywanie Lostbone chciałoby się zakończyć, bo w sumie czego jeszcze wielbicielowi ciężkiego trzeba do szczęścia, prócz wymienionych? Barw stylistycznych jest tutaj jednak zdecydowanie więcej. To co słyszę to tzw. szwedzka szkoła grania, spod znaku nie odżałowanego At The Gates i ich kultowego już Slaughter Of The Soul. Mam tutaj na myśli znany z promosa Time To Rise kawałek Evil Empire. Wtedy na szybko, i przyznaję pochopnie porównałem go z przesłodzonymi dokonaniami In Flames, teraz po entym przesłuchaniu wypada mi tylko przeprosić, i spuścić zasłonę milczenia na własną ignorancję, bo ten kawałek po prostu rządzi. Nie brakuje tutaj też naleciałości bardziej corer17;owych (Fuck It All), choć akurat w tym przypadku dyskutowałbym na ten temat, bo szczerze powiedziawszy Lostebon-owy core bardziej przypomina mi skoczny death rzeźników z Dying Fetus, ale to tylko moje osobiste skojarzenie, i koniec końców ludzie z tzw. luźnym krokiem też znajdą tutaj parę momentów dla siebie. No i na koniec to co ostatecznie kupiło moja miłość do Lostbone forever, czyli ostatni na płycie, pieszczotliwie zatytułowany Poliwhores. Na początek miażdżące zwolnienie, i zaraz to co kocham, skomasowany atak gitary, huragan perkusji, opętańczy głęboki ryk wokalisty, i znów skojarzenie z najlepszymi czasami Slayer, a więc Black Magic, z tym że jeszcze bardziej po chamsku (zadziorny riff) i z dwieście razy cięższy.
Tyle i aż tyle o muzyce. Wypada jednak wspomnieć także o tzw. wizualnej oprawie tego wydawnictwa. Po raz kolejny jestem wniebowzięty, bo znów zespół mniej znany udowadnia, że czasy amatorki (choć przyznaję, nie pozbawionej niekiedy uroku) już dawno mamy za sobą. Profesjonalna wkładka, świetne zdjęcia w środku, tak się zdobywa świat, zwłaszcza mając na podorędziu muzykę z najwyższej póły, o której mogliście co nieco poczytać wyżej. Nie wiem jak potoczą się losy Lostbone. Znając kapryśny polski rynek muzyczny może być różnie, wszystko więc w rękach fanów ciężkiego grania. Materiał rozprowadza u nas Spook Rec. za tzw. psie pieniądze. Powiem krótko: nie wypada zmarnować takiej okazji. Kupujcie, piszcie do nich i proście o autografy, są tego warci!!!
Ocena: 10/10
autor recenzji: Megakruk