Trzydzieści minut ze stołecznym Lostbone to czas spędzony na niezwykle wyczerpującym machaniu banią i intensywnym moshowaniu we własnym pokoju, a co dopiero pod sceną w trakcie koncertu. ''Severance'', nowa pozycja w dorobku warszawian to krążek pyszny, wyśmienity i jak na nich, o dziwo, bardzo zaskakujący. Prosty, kompletnie pozbawiony technicznych zagrywek nakurw sygnowany równie banalnym logo Lostbone z całą pewnością zagości w odtwarzaczach wszystkich fanów zarówno Hatebreed, At The Gates jak i Slayer czy Pro-Pain. Nawałnica dźwięków buchająca z głośników jasno i wyraźnie klaruje takie, a nie inne skojarzenia, i jeśli rozpatrujemy te powyższe nazwy w ramach inspiracji - to życzyłbym sobie by więcej zespołów na naszym podwórku tak zgrabnie łączyło zarówno brutalny thrash/death metal jak i melodyjny metalcore.

Ale żeby też nie było chłopakom za dobrze, bo w końcu nadmiar wazeliny czasem przeszkadza (nawet w porno), tak nie potrafię nie ustrzec się wad tego materiału. Bo i owszem, jest to krążek szybki, zagrany zgrabnie i z polotem, ale świeżości to tu brak. To po prostu (albo aż) materiał stworzony na koncerty z tym, że poza solidną porcją metalowego łojenia niszcząca narządy nie zapamiętamy z tego nic. Czyli w zasadzie ''Severance'' jak i Lostbone nadaje się do grania, i niczego więcej. Z jednej strony to może być plus, bo lepiej zapamiętać koncert na którym świetnie się bawiło, niż smęcić i biadolić, jak to słaby materiał ów zespół nagrał. Ale nie żebym uważał ten krążek za nudny, czy zły, wręcz przeciwnie, słucha mi się go całkiem dobrze, a ilość melodyjnych riffów, zwłaszcza tych motorycznych, bardzo thrash metalowych wywołuje na mej niesmukłej gębie uśmiech. Lubię styl gry Przemasa i choć co najwyżej w całości zapamiętałem tylko ''Paytime'' i otwierający pełen blastów utwór tytułowy, nie odmawiam im ani (nie)młodzieńczej werwy jak i zapału do łojenia. Podsumowując, ''Severance'' to materiał mało odkrywczy muzycznie, ale za to żywiołowy i gotowy do prezencji na scenie.

Wracając jednak do tych jakże strasznych wad - Barton, choć ponownie mnie zaskoczył, rozwija się ładnie, bardzo ambitnie wręcz, co udowadnia w swojej macierzystej formacji rycząc, growlując a nawet i nieco śpiewając (tak, tak) czyli kombinując jak na wokalistę przystało. W Lostbone jednak kombinatorka, zarówno ta matematyczno riffowa, jak i wokalno ekspresyjna schodzi na bok i zastępowana jest żywiołem. Ten jednak choć ognisty i pełen wkurwienia niekoniecznie mi pasuje. Brakuje mi tutaj tej różnorodności, tego rozwarstwienia którym Barton raczy nas w Chain Reaction. No szkoda. No i pozostał jeszcze jeden drastyczny i bolesny minus. Nie wiem, czy to wina mojego sprzętu, na którym słucham płyt, ale blachy często wyraźnie rażą moje uszy i rozkminiam, czy aby ten miks na pewno jest dobry. Bo o ile stopy (zwłaszcza przy blastach) miażdżą dokumentnie, tak już cymbałki brzmią miejscami nienaturalnie. I to by było na tyle he,he.

Zatem na scenie Lostbone pewnie zawalczy o notę wyższą niż siedem, a póki co na albumie za czad i energię dostaną ode mnie zgrabną i sympatyczną jak oni sami siódemkę.

7/10
Chain