Lostbone wydaje na świat swoje drugie dziecko. Krążek pojawił się na sklepowych półkach 13 lutego 2010 roku i nosi nazwę "Sevarance". Jest to soczysta mieszanka ciężkich uderzeń w bębny, hardcore'owych riffów i mocnego growlu.



Zespół powstał pod koniec 2005 roku w Warszawie. Od tego czasu zdążył wydać EP-ki: "Time to rise" (2007), "Split It Out" (2008) oraz płytę "Lostbone" (pod skrzydłami Spook Records).



"Severance" jest drugim studyjnym albumem kapeli. Wydany został w niezależnej wytwórni Altart Music. Zawiera 12 utworów "ukazujących jeszcze mocniejsze i zarazem bardziej różnorodne oblicze muzyki Lostbine" - jak pisze sam zespół. Gdy weźmiemy płytę do ręki możemy zobaczyć na okładce sznur zawiązany w pętlę (nie oplatający żadnej szyi) oraz nazwę zespołu i tytuł krążka. Przejrzyście, czysto i schludnie. Bez zbędnych grafik i tekstów. Okładka jest również pierwszą stroną mini-książeczki, która zawiera teksty wszystkich utworów na płycie oraz kilka zdjęć. Bardzo praktyczne, można pośpiewać z wokalistą o ile się potrafi wykorzystywać gardło do growlu. Sam krążek wygląda ładnie. Zdobi go grafika zwiniętego sznura, tytuły piosenek zakręcone wokół otworu i nazwa wytwórni Altart Music. Tył tradycyjnie - sznur i tytuły kawałków. Całośc bardzo ładnie wykonana i świetnie wygląda na półce.



Zawartość krążka to, jak już wcześniej wspomniałem, muzyka dość ciężka. Gdy wciskamy play, to mamy wrażenie, że już gdzieś to słyszeliśmy. Przynajmniej przy pierwszym utworze "Severance". Jakby gdzieś z perkusji wychodził Zbigniew Promiński, ale wokal niestety trochę odchodzi od growlu Adama Darskiego. To dobrze, bo (nie tylko) ja nie lubię powieleń. Gitary też jakby momentami kopiowały pomysły riffów, ale przy kolejnych przesłuchaniach słychać, że pomysły są autorskie. Szybkie ruchy pałeczkami dodają smaku muzyce. Perkusista jest szybki i w całkiem niezłej formie (chociaż najlepiej będzie widać do podczas koncertów). Riffy dobrze zaplanowane i zagrane, są tą wisienką na torcie, która jest dopełnieniem całości.



Razem jest szybko, mrocznie i soczyście. Ma się tylko wrażenie, że na krążku znajduje się dwa, może trzy różne utwory, a reszta jest bardzo, bardzo podobna. No i szkoda tekstów, które są wyłącznie po angielsku. Polski zespół potrzebuje polskich słów. No ale być może w obcym języku brzmi to lepiej, może do większej grupy ludzi dotrze. Lostbone ma szanse na większą karierę i dużą ilość koncertów, bo fanów takiej właśnie ciężkiej muzyki jest w Polsce i na świecie bardzo dużo. Pozostaje tylko życzyć im szczęścia.

Paweł Kociszewski