Metalowa Twierdza w piątkowym wydaniu
Na każdym koncercie pierwsza kapela ma najtrudniej. Zazwyczaj nikt się jeszcze nie bawi. Wymówki bywają różne, a jednak tradycyjne: bo jasno, bo dopiero przyszli, bo jeszcze się nie rozkręcili, bo właściwie są tu przypadkiem. Wymówki bywają, ale nie tutaj. Na Metalowej Twierdzy już od pierwszego ryku pod sceną ludzie się bawią, skaczą, tańczą i wołają o jeszcze.
Na ostatnią chwilę przed rozpoczęciem Metalowej Twierdzy konieczny był lifting rozkładu jazdy. Nie dopisały dwie kapele, konieczne okazały się zmiany. Udało się! Jest zastępstwo, będzie dobrze.
Kilka minut po 18 na scenie zaryczała pierwsza kapela - Pataconez. Pierwszy gitarowy riff i Pay-z aka Pasi atakuje mikrofon. Wokal ma moc, co do tego nie było wątpliwości. Tak się robi RapMetal.
Kiedy po około 60 minutach ster przejmuje Victory Vain z Wrocka, przy barierkach rozpętuje się apokalipsa. Grupa zagrała piekielnie dobry kawałek swojego Death Metalowego dorobku. Wokalne możliwości Oli wielu powaliły na kolana. Trudno uwierzyć, że największą fankę ma w swojej mamie.
Numerem trzy na liście przebojów MT jest zespół InDespair, który zapewnia szaleństwa ciąg dalszy. Panowie nie pozwolili widowni na odpoczynek od pogowania.
Przed gwiazdą wieczoru wystąpił (w pełnym znaczeniu tego gatunku) Hardcorowa formacja Face Of Reality.
I wreszcie oni, Frontside. support Iron Maiden w Nysie. Przyjechali, bo dobra fama MT niesie się w Polskę. Rekomendację wystawił zespół Turbo, za co przesyłamy Wielkie Dzięki! Frontside nie mieli litości nad publiką, przez półtorej godziny było naprawdę ostro, aż do ostatniej nuty.
Punks not dead
Ludzie małymi grupkami zaczęli przybywać na miejsce, przybywali wszyscy oprócz punków koczujących tu od rana. Na scenę jako pierwsi wyszli chłopaki z czeskiego zespołu STAND ALL HAZARD, którzy grali idealnie dla panczurów właśnie. Punki zaczęli pod sceną ostre pogo, to bardzo wdzięczny taniec. Samice padają powalone przez samców, ale chwila, Ci zaraz grzecznie je podnoszą. I tak skaczą w rytm muzyki, skaczą niemalże do lotu.
Rycerze na scenie
Spomiędzy gęstego dymu wyłaniają się rycerze. To zespół VECORDIA. Wśród nich kroczy przecudnej urody dama dworu, a imię jej brzmi Magdalena. Zespół ten wyróżnił się bardzo dobrą komunikacją z publicznością. Zwłaszcza gitarzysta „Grzesiu”, żartowniś jeden. A muzykę grali jakże inną od poprzedników. Oprócz standardu (gitara, bas, perka) wprowadzili klawisze i skrzypce. Pozwoliło to wprowadzić słuchacza w głęboki gotycki nastrój. I w tym głębokim nastroju kolejna grupka podjęła się pogo, ale chwileczkę. Podchodzi do nich ochroniarz (ochrona w przyrodzie to bierne odstraszanie wroga) i każe ściągnąć kolczatki, łańcuchy i inne elementy ekwipunku bohatera RPG. Co za miły pan. Pacyfista- pomyślałbym gdyby nie sposób w jaki z impry wyprowadzał biednych panczurków. Na scenie szaleństwo. Chłopaki kręcą głowami ciągnąc za sobą burzowe fale gęstego włosia. Nawet skrzypek nachrzania łbem.
Apogeum pogańskiego szaleństwa
-Przyjechaliśmy do was specjalnie z Anglii, by chwalić piękno słowiańskiej ziemi, urok słowiańskich kobiet i smak polskiej wódk i- oznajmił lider zespołu.
Dwie gitary, bas i perka zafundowały nam ostre granie. W taki oto sposób zespół chwalił (oprócz wspomnianych wyżej) dzikość przyrody. Swarga najbardziej ze wszystkich zespołów zagłębia się w filozofię neosłowiańską. Pod sceną pojawiły się różne rzezimieszki. Jak chociażby ziomale wyglądający jak nacjonaliści, tylko z...agrafkami w uszach. To takie hybrydy pomiędzy punkiem i skinem. Dziwne to czasy, codziennie mnie coś zaskakuje. Zespół wykazał się dobrą znajomością historii. Kawałek „Legenda Ślęży” opowiadał o jednym z ostatnich bastionów pogaństwa- Świętej Górze Ślęży. Lider zespołu okazał się ponadto romantykiem, zadedykował jeden z utworów swojej ukochanej. Utworem tym była „Ostatnia bitwa Słowian”. Wolę myśleć, że ta ostatnia jest jeszcze przed nami.
"A niech se pada!"
Jeśli chodzi o występ zespołu MANDRAGORA ze Słowacji, to oprócz tego że wystąpili niewiele pamiętam. Byliśmy z kamerzystą Wojtkiem zbyt pochłonięci rozmową z członkami zespołu Swarga. A było o czym gadać... Wtem zaczęło lać jak z cebra. Nie wróżyło to dobrej zabawy przed sceną w trakcie występu warszawskiego zespołu LOSTBONE, ale to co się działo pod sceną trudno opisać słowami. Ludzie cali mokrzy tańczyli w błocie, mający w głowach wyłącznie mocne brzmienie zespołu i jakby nie zdając sobie sprawy co się dzieje dookoła. Nawet ochroniarz podrygiwał nieśmiało w rytm. Lider zespołu nie pozostał publice dłużny. Z bezprzewodowym mikrofonem zszedł między lud by dzielić z nimi „niedolę”.
Przed występem ostatniego zespołu- CLOSTERKELLER scena była już pełna wody. W wodzie znalazły się wszystkie kable, toteż występ stanowiłby zagrożenie dla życia artystów. Organizatorzy przytomnie postanowili odwołać koncert, ale nie mogła tego zrozumieć publiczność domagając się grania. Wokalistka Anja Orthodox przeszła sama siebie. Ulegając publiczności postanowiła wystąpić. Zaśpiewała dwa kawałki a jednym z nich był niesamowity utwór wykonywany niegdyś przez Tadeusza Wożniaka- Zegarmistrz światła. Był to doskonały wybór ze względu na treść utworu. Anja dała do zrozumienia, że jest gotowa na wszystko.